poniedziałek, 23 czerwca 2014

10.

Cześć dziewczyny (i chłopaki)! Postanowiłam, że nie będę opisywać moich historii z przeszłości (przynajmniej na razie) i skupię się na tych bardziej aktualnych. Wkrótce postaram się zrobić notkę bardziej praktyczną, a mianowicie - ceny w Los Angeles. Spróbuję podzielić ją na kilka kategorii: jedzenie, kosmetyki, ubrania, wstępy/opłaty. Myślę, że taka notka będzie bardzo przydatna dla osób, które planują odwiedzić Kalifornię i nie wiedzą, czego się spodziewać. Także zabieram się do pracy, a Was przepraszam za tak długą przerwę - jak już wspominałam systematyczność nie jest moją mocną stroną :( poprawię się ;)

niedziela, 8 czerwca 2014

9.

Jestem niesamowicie zła, ponieważ napisałam naprawdę długiego posta o orientation... I nie wiem dlaczego, ale cały się skasował :( w związku z tym dziś znowu trochę fotek, a na dniach postaram się napisać posta od nowa. Wrrrr...

Lodowisko w Central Parku

Central Park zimą ;)

 

Hotel Plaza

Central Park

Lodowisko widziane z góry ;)



 

Flatiron Building

Widok na Empire State Building ;)

Brooklyn Bridge


Widok na Manhattan

Statua Wolności z baaaardzo daleka :P

wtorek, 3 czerwca 2014

8.

Dzisiaj trochę o tym, jak wyglądała moja podróż do Nowego Jorku :) wylatywałam 27 stycznia z Warszawy, jakoś w okolicy południa - ponieważ mieszkam w Krakowie, musiałam wyjechać o 6 rano, żeby zdążyć na czas. Na Okęciu bez problemu znalazłam swoją bramkę i pozostało tylko cierpliwie czekać ;) kilka dni wcześniej dostałam od agencji kontakt do dziewczyn, które lecą razem ze mną - od razu do nich napisałam. Z Darią poznałam się właściwie zaraz po przybyciu na lotnisko, a z Leną dopiero przy odprawie. Pożegnanie z rodzicami nie było łatwe, chociaż do ostatniej chwili właściwie tak naprawdę nie docierało do mnie, że nie będę ich widziała cały rok! Rozkleiłam się dopiero, jak zniknęli gdzieś w tłumie... Odprawa i kontrola bezpieczeństwa poszła nam bardzo szybko i już wkrótce zajmowałyśmy miejsca w samolocie. Nasz pierwszy lot był krótki - bo tylko do Londynu. Przesiadka w Heathrow trwała nieco ponad godzinę, a lotnisko jest ogromne, więc szybko udałyśmy się do naszej bramki. Samolot z Londynu do NYC był wieeeelki, bardzo wygodny i na szczęście nie zapełniony do końca - między mną, a Leną było wolne miejsce, więc mogłyśmy się rozwalić całkiem komfortowo ;) wcześniej przez internet wybrałam sobie oczywiście miejsce przy oknie ;) każdy miał do dyspozycji swój "komputer pokładowy" ;) z pokaźną kolekcją filmów, seriali, muzyki i gier do wyboru, więc czas w samolocie minął mi całkiem szybko. Niedługo przed lądowaniem każdy pasażer dostał kartkę z deklaracją celną do wypełnienia - należało tam tylko napisać, że nie przewozicie nic do celów komercyjnych ani nic nielegalnego, wpisać swoje dane i adres w USA. Po lądowaniu czekała nas kontrola imigracyjna - muszę przynać, że miałam tutaj sporego stresa. Kolejka była ogromna, ale na szczęście wszystko szło bardzo sprawnie. Trafiłam na sympatycznego (chociaż wyglądającego BARDZO groźnie) funkcjonariusza. Zrobiono  mi zdjęcie i pobrano odciski palców, musiałam pokazać paszport z wizą i wyjaśnić, po co tutaj jestem. Moje koleżanki już dawno czekały na odbiór bagażu, a ja wciąż stałam przy okienku (przeszło 15min) - okazało się, że pan za biurkiem od niedawna uczy się polskiego, bo ma dziewczynę z Polski ;) na koniec przybił mi kilka pieczątek oraz życzył udanego roku w Stanach. Odebrałam bagaż i udałyśmy się w stronę wyjścia - tam należało oddać nasze deklaracje celne w kolejnym okienku. W poczekalni szybko odnalazłyśmy przedstawiciela APiA, ale okazało się, że musimy poczekać na samolot z Francji i trzy kolejne au pair. Kiedy dziewczyny wreszcie dotarły, wyszliśmy na zewnątrz poczekać na nasz samochód - pogoda była okropna! W Stanach trwała właśnie zima dziesięciolecia, więc nawet kilka minut na mrozie było bolesnym przeżyciem... Na szczęście wkrótce podjechał po nas van - kierowca załadował nasze bagaże i ruszyliśmy do hotelu. Podróż trwała może pół godziny i około 19 miejscowego czasu byliśmy na miejscu. Orientation w przypadku agencji APiA ma miejsce w hotelu Double Tree by Hilton w Tarrytown i muszę przyznać, że jest to bardzo luksusowy hotel. Szybko zameldowałyśmy się w recepcji, gdzie dostałyśmy mały pakiet powitalny i kartę-klucz do pokoju. Marzyłam tylko o prysznicu i pójściu spać, więc szybko udałam się do pokoju - moją współlokatorką okazała się dziewczyna z Niemiec. Niedługo później zostały dostarczone nasze bagaże (musiałyśmy zostawić je w hallu po zameldowaniu), więc umyłam się i odpłynęłam w sekundę - zmęczenie+jet lag zrobiły swoje i nie obudziło mnie nawet nocne pojawienie się w pokoju trzeciej dziewczyny ;) biedna, podobno dobijała się do pokoju dobre 10min, bo jej klucz nie chciał zadziałać :D obudziłam się dopiero rano (niemal 12godzin później) i (nadal zmęczona) zwlekłam się na pierwsze poranne wykłady...

poniedziałek, 2 czerwca 2014

7.

Ponieważ dzisiaj niestety nie miałam czasu na napisanie nowej notki, postanowiłam wrzucić trochę fotek na zachętę :) enjoy!

Widoki z samolotu

Gdzieś nad Kanadą

Daleko jeszcze? ;)

Pokój w hotelu Double Tree by Hilton w Tarrytown

Pierwszy raz w NYC-Grand Central!

Madison Avenue i Chrysler Building w tle ;)

Rockefeller Center-najdroższe łyżwy w NYC (prawie $40!)
M&M's store na Times Square

Times Square w tle ;)

Times Square again

Empire State Building, na żywo wygląda na większy!

Dajcie znać, czy wolicie pooglądać więcej fotek, czy raczej poczytać o mojej przygodzie :) do usłyszenia! :)

6.

Ponieważ sama miałam mnóstwo wątpliwości i stresu przy załatwianiu wizy, postanowiłam napisać szczegółowy post na temat całego procesu. Mam nadzieję, że choć trochę Wam on pomoże :)

Ponieważ mój matching z rodziną odbywał się akurat w okresie świąteczno-sylwestrowym, wszystko było nieco utrudnione - dokumenty przyszły do mnie z opóźnieniem z powodu wielu wolnych dni, a biuro w Warszawie zwyczajnie było nieczynne. Niezbędne papiery wizowe dostałam we wtorek, 7 lutego. Od razu zabrałam się za wypełnianie wniosku wizowego mając na uwadze, że im szybciej będę mieć to z głowy, tym szybciej przestanę się stresować. W moim przypadku proces przebiegał następująco:

1. Należało zacząć od wypełnienia wniosku DS-160 online. Moja agencja przysłała mi szczegółową instrukcję jak wypełnić ten dokument. Ostatnim krokiem jest załadowanie zdjęcia wizowego (musi spełniać specjalne wymagania). Polecam wcześniej zeskanować sobie to zdjęcie i mieć je przygotowane na komputerze, ponieważ Wasz wniosek wygaśnie po 20min bez aktywności. Zapiszcie sobie numer bezpieczeństwa, który pozwoli Wam odzyskać Waszą aplikację, jeśli tak by się stało - ja oczywiście tego nie zrobiłam, zbyt długo zajęłam się zdjęciem i musiałam wypełniać wniosek raz jeszcze. Niby nic się nie dzieje, ale w prosty sposób można oszczędzić sobie czasu i nerwów. Po załadowaniu fotki wyświetli Wam się potwierdzenie wypełnienia tego dokumentu - koniecznie musicie go wydrukować, bo jest on niezbędny w ambasadzie/konsulacie. Jeżeli nie macie drukarki, jest możliwość zapisania tej strony w pdfie i wydrukowania jej przy innej okazji.
2. Mając potwierdzenie wypełnienia wniosku DS-160 możecie zalogować się na stronie Waszej ambasady/konsulatu i umówić się na spotkanie wizowe. Po raz kolejny należy wypełnić dane osobowe, rodzaj Waszej wizy (w przypadku au pair to wiza J-1), wpisać numer paszportu oraz Waszego potwierdzenia, a także dokonać przelewu za wizę (160$, ja zapłaciłam dokładnie 496zł). Następnie wybieracie datę i godzinę spotkania w ambasadzie w Warszawie, lub w konsulacie w Krakowie (termin miałam dostępny zaraz następnego dnia).
3. Ponieważ od kilku lat pomieszkuję sobie w Krakowie, umówiłam się na rozmowę do konsulatu. O godzinie 11.00 stawiłam się pod budynkiem (termin miałam wyznaczony na 11.30). Pod konsulatem kłębiło się pełno ludzi, a wśród nich dwójka młodych i pomocnych pracowników konsulatu. Zabrali ode mnie paszport oraz resztę papierów, wręczyli numerek na żółtym tle i kazali czekać. Wkrótce drzwi konsulatu otworzyły się, ale najpierw zostali zawołani ludzie z zielonymi numerkami. Jakieś 15min później zawołano żółte numerki - wchodziliśmy do konsulatu po 2, 3 osoby na raz. Na wejściu należało przejść przez bramki - kurtkę oraz torbę włożyłam do osobnych pojemników i położyłam na taśmę, po czym pracownik konsulatu prześwietlił, czy nie wnoszę nic niebezpiecznego. Następnie sama przeszłam przez bramki (jak na lotnisku). Akurat nie miałam na sobie nic metalowego, ale widziałam, że niektórzy przede mną musieli zdjąć pasek od spodni, czy zegarek. Po przejściu przez bramkę nie zapomnijcie odebrać kurtki i torby - ja oczywiście zapomniałam, dopiero pan ochroniarz ze śmiechem zawołał mnie z powrotem, bo ja od razu poszłam dalej :) w Krakowie osoby oczekujące na wizę udają się na lewo, natomiast obywatele USA na prawo. Wyszłam po schodach i znalazłam się w niewielkiej poczekalni - tutaj nie bardzo wiedziałam, jak się zachować, ale szybko zorientowałam się, że panie w okienku wołają po nazwisku. Przede mną zostało zawołanych kilka osób, a następnie ja musiałam podejść - pani za szybą miała moje wcześniej zabrane dokumenty. Najpierw musiałam zostawić na specjalnym skanerze odciski wszystkich 10 palców - czekając w kolejce spróbujcie pomasować sobie opuszki, w zimie czasem ciężko odczytać linie papilarne z chłodnych palców. Następnie oddała mi moje papiery, kazała pobrać numerek z maszyny obok i przejść do kolejnego pomieszczenia. Otrzymałam kilka stron pouczenia na temat praw człowieka w USA. W następnej poczekalni było chyba ze 30 osób i każda z nich oczekiwała na rozmowę z konsulem (osoby ubiegające się o wizy wspólnie podchodzili razem do konsula). Początkowo kolejka zmniejszała się bardzo powoli, ale wkrótce pojawił się drugi konsul i wszystko szło sprawniej. Od momentu wejścia do konsulatu, do momentu wyjścia minęła nieco ponad godzina. Na tablicy na ścianie wyświetlał się numer oraz okienko, do którego należy podejść. Rozmowę z konsulem przeprowadza się na stojąco - trochę jak na poczcie albo w kasie pkp. Byłam natomiast zaskoczona, że konsul zaczął ze mną rozmowę po polsku - miał doprawdy uroczy akcent. Pytania, jakie mi zadał:
-jaki jest cel mojej wizyty w USA
-na jak długo się tam wybieram
-czym się zajmuję w Polsce i ile lat studiów mi jeszcze zostało
-czy kiedykolwiek byłam w USA
-czy mam doświadczenie z dziećmi
-czy zapoznałam się z prawami człowieka, które otrzymałam wcześniej
-czy mówię po angielsku
-na koniec zapytał po angielsku, co bym zrobiła, gdyby moja host family zaoferowała, że schowa mój paszport w bezpiecznym miejscu - oczywiście należy odpowiedzieć, że nie wolno nikomu dawać Waszego paszportu, ani nikt nie ma prawa go Wam odebrać
-następnie z uśmiechem stwierdził, że moja wiza jest zaakceptowana oraz życzył mi miłego pobytu w USA
Powiem szczerze, że strasznie stresowałam się całym tym procesem wizowym - chociaż większość dziewczyn w programie bez problemu dostaje wizę, to czasem jednak zdarzają się wyjątki. Zabrałam ze sobą całą masę dokumentów dla konsula - dyplom licencjacki, moje referencje, aplikację i esej mojej host family, nawet wywołałam kilka zdjęć z dziećmi, gdyby trzeba było coś potwierdzać, jednak konsul o żadną z tych rzeczy nie zapytał - musiałam jedynie przedstawić paszport, DS-160, DS-2019 (który w całości dostałam wypełniony od mojej agencji) oraz opłatę za SEVIS (również dostałam od mojej agencji i nie musiałam dodatkowo za to płacić - moja agencja wniosła opłatę 35$) - jest to dokument, który poświadcza, że jako au pair jesteście traktowane jako "exchange visitors". Nie wiem dokładnie, o co w tym chodzi, ale musicie mieć to ze sobą przy rozmowie. Cała reszta papierów była mi zupełnie niepotrzebna, ale zawsze lepiej mieć za dużo, niż za mało! W końcu nigdy nie wiadomo, o co może zapytać Was konsul.
4. Ostatnim krokiem było odebranie paszportu z wizą - wcześniej zaznaczyłam, że wybieram odbiór osobisty w Krakowie, na ulicy Rzemieślniczej (tramwaj nr 19 albo 10 z Dworca Głównego w stronę Łagiewnik). Ja wysiadłam przystanek dalej i niestety musiałam się wracać, ponieważ dojście jest tylko od jednej strony. Generalnie mało ciekawa okolica, zdecydowanie lepiej podjechać tam samochodem. Żeby odebrać paszport trzeba stawić się osobiście i pokazać dowód osobisty oraz potwierdzenie spotkania w konsulacie (można wydrukować podczas umawiania terminu, albo odpisać numer ID). Po odebraniu paszportu koniecznie sprawdźcie, czy dane w Waszej wizie są poprawne i zgodne z danymi w paszporcie (bez polskich znaków) - ja dostałam od mojej agencji zdjęcie, jak wygląda prawidłowo wydana wiza. Jeżeli coś jest nie tak, należy jak najszybciej zgłosić to Waszej agencji, w przeciwnym razie wszystko może się opóźnić!

Mam nadzieję, że mój post rozwieje Wasze wątpliwości i doda otuchy w tym stresującym procesie. Wiza naprawdę nie taka straszna, jak się wydaje! Powodzenia :)

niedziela, 1 czerwca 2014

5.

Po zaakceptowaniu mojej aplikacji w systemie, zgłosiła się do mnie pierwsza host family - sześcioosobowa rodzina z Connecticut. Czwórka dzieci (nieważne, jak bardzo uroczych) wydawała mi się zbyt dużym wyzwaniem, jednak postanowiłam umówić się z tą rodziną na skypie. Rozmawiała ze mną tylko mama (dzieciaki były w szkole w tym czasie) - chociaż była bardzo sympatyczna, to jednak nie poczułam, że to mój idealny match. Nie zdążyłam jednak napisać jej moich odczuć, ponieważ następnego dnia dostałam od niej maila, że wybrała inną au pair.
Kolejna rodzina pojawiła się na moim koncie niedługo później - rodzice z dwójką dzieci, mieszkający w Pennsylwanii. W tym przypadku nie zdążyłam się nawet z nimi umówić na skypie. Zaraz następnego dnia napisali mi, że nie zdążą ze mną porozmawiać, ponieważ mija im deadline wyboru au pair, a mój profil znaleźli zbyt późno. Nie żałowałam jednak, bo chociaż wydawali się bardzo mili, to nie chciałabym spędzić mojego roku akurat w Pennsylwanii.
Trzecia rodzina napisała do mnie mniej więcej w tym samym czasie, co poprzednia - przeuroczy, młodzi ludzie z czteromiesięcznymi bliźniakami, mieszkający tuż koło NYC! Najpierw wymieniliśmy kilka maili - od razu ich polubiłam. Wkrótce umówiliśmy się na rozmowę na skypie - akurat wypadła ona na dzień po moich urodzinach (20 grudnia). Rozmawiałam z nimi bez żadnego skrępowania i zupełnie na luzie - okazało się, że pochodzą z Francji, ale już od 10 lat mieszkają w Stanach. W dodatku host tata ma rodzinę w Gdańsku i Gorzowie! Byłam przekonana, że rodzina szuka au pair mówiącej po francusku (a ja zupełnie nie znam tego języka), ale zapewnili mnie, że mój angielski w zupełności wystarczy - w dodatku wielokrotnie mnie za niego pochwalili! Powiedzieli, że oprócz mnie mają na oku jeszcze kilka dziewczyn i po świętach Bożego Narodzenia dadzą mi znać, kogo wybiorą. Mam doświadczenie z takimi maluchami, ale byłam przekonana, że znajdą kogoś lepszego. Zadzwonili do mnie kolejny raz 25 grudnia z informacją, że mnie wybrali ;) mając na uwadze nieprzyjemne doświadczenia z Cultural Care od razu się zgodziłam. Niestety, szybko okazało się, że moja decyzja była baaaaardzo nieprzemyślana...

sobota, 31 maja 2014

4.

Dzisiejszy post o tym, jak bardzo agencja agencji nie równa. Po wypisaniu się z Cultural Care przyszła pora na przebrnięcie po raz kolejny przez procedurę aplikacyjną w APiA. Po raz drugi musiałam wypełniać specjalny formularz (na szczęście już nie tak skomplikowany i szczegółowy jak poprzednio), a moi znajomi i byli pracodawcy znów pisali mi referencje. Nowością w APiA było dostarczenie wszystkich dokumentów przed zaakceptowaniem mnie do programu - mówię tu o formularzu medycznym, dyplomu ukończenia szkoły, międzynarodowym prawie jazdy oraz zaświadczeniu o niekaralności. Te dwa ostatnie dokumenty stosunkowo łatwo wyrobić, ale niestety wiąże się to z dodatkowymi kosztami - kolejno 35 i 50zł. Kiedy wypełniłam całą aplikację i dołączyłam do niej skany wymaganych dokumentów, mogłam się umówić na interwju z moją lokalną konsultantką - przemiła dziewczyna, z którą korespondowałam od początku mojej przygody z agencją. Zawsze była bardzo pomocna (a pytań miałam baaaardzo wiele) i odpisywała na wszystkie moje maile błyskawicznie - nawet w środku nocy. Na spotkaniu od razu zaproponowała przejście " na ty", co było bardzo miłe i sprawiło, że poczułam się dużo pewniej.

Umówiłyśmy się wieczorem w pewnej krakowskiej restauracji. Chociaż mojej konsultantki nie widziałam nigdy wcześniej, ona od razu mnie poznała. Cała rozmowa zajęła nam może półtorej - dwie godziny, ale tak naprawdę wcale nie odczułam upływającego czasu. Najwięcej zajęło wypełnianie na jej komputerze jakiegoś testu - szybkie pytania, szybka odpowiedź, coś jak gra w skojarzenia. Wcześniej moja konsultantka pytała mnie o moje doświadczenia z dziećmi, oczekiwania, co do programu, moją edukację i życie rodzinne. Nie był to żaden sztywny wywiad, a raczej przyjacielska rozmowa. Po części mówionej po polsku, nadszedł czas na krótką rozmowę po angielsku. Nie trwała ona długo, a ja naprawdę nie czułam się w żaden sposób skrępowana. Moja konsultantka przez całą rozmowę zapisywała jej treść na komputerze, a ja chyba miejscami mówiłam zbyt dużo, ponieważ kilka razy przerwała mi ze śmiechem mówiąc, że skończyło jej się miejsce do pisania. Na koniec odpowiedziała jeszcze na kilka moich pytań, które sobie przygotowałam, a które umknęły mi gdzieś wcześniej. Życzyła mi dużo powodzenia, a ja wróciłam do domu pełna nowej nadziei na udany wyjazd do Stanów. Po wywiadzie moja aplikacja była sprawdzana przez agencję w Warszawie, a następnie w Londynie i po około 3tyg zostałam zaakceptowana do programu. Cała procedura trochę się przedłużyła przez mojego lekarza - kilka dni po interwju zadzwoniła do mnie dyrektorka z Warszawy z informacją, że niestety mój lekarz niezbyt czytelnie wypełnił dokumenty - prosiła, żebym podyktowała jej, co napisał w kilku linijkach. Powiedziała, że być może Londyn przyczepi się do nieczytelności formularza i trzeba będzie dostarczyć go raz jeszcze, ale potem uspokoiła mnie, że to tylko ostateczność i póki co nie mam się czym martwić. Niestety wiadomo, jak nieczytelne bywa pismo lekarskie i musiałam udać się z papierami do gabinetu raz jeszcze, prosząc, by tym razem mój doktor wypełnił formularz drukowanymi literami ;) po zeskanowaniu i wysłaniu nowych dokumentów cała procedura poszła bardzo sprawnie i wkrótce na moim koncie pojawiła się pierwsza rodzina...

Chciałabym pochwalić się jeszcze jednym osiągnięciem. Mianowicie w trakcie wypełniania aplikacji dostałam maila z agencji, że kandydatki, które do końca października zamieszczą w swojej video, wezmą udział w konkursie. Moja konsultantka poprosiła, żebym wstawiła na stronę obojętnie jaki filmik - trwający nawet kilka sekund, byle był, bo jest to niezbędne do zamknięcia mojej aplikacji. Nagrałam więc krótkie video, w którym przedstawiam się i mówię, dlaczego chciałabym zostać au pair - wcześniejszy mail zupełnie wypadł mi z głowy. Wyobraźcie sobie, jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy jakiś czas później dostałam od agencji prezent, za wrzucenie filmu na stronkę - w ogóle się nie starając otrzymałam breloczek do kluczy w kształcie gwiazdy oraz absolutnie odjazdowy pendrive w kształcie samolotu z logiem agencji. Mega, naprawdę MEGA pozytywne zaskoczenie!

3.

Dzisiaj chciałabym napisać, jak bardzo agencja Cultural Care zawiodła moje oczekiwania. Zdecydowanie nie tego spodziewałam się po najbardziej popularnej i jednocześnie chyba najdroższej polskiej agencji "operek". Zacznijmy od tego, że w czasie samego wypełniania aplikacji do końca (już po spotkaniu informacyjnym) miałam do pomocy bardzo sympatyczną panią. Początkowo wydawała się pomocna, korespondowałyśmy nawet na facebooku, ale niestety szybko przestała odpisywać na moje wiadomości. W razie wszelkich pytań i problemów musiałam pisać na ogólnodostępnego maila (do Warszawy chyba, już nie pamiętam), a jak wiadomo w takim przypadku odpowiedź nie może być szybka. I nie była. Na maila zwrotnego czekałam zwykle po kilka dni. W końcu jednak dotarłam do końca procesu aplikacyjnego, a biuro w Bostonie zaakceptowało mnie do programu. Byłam gotowa na poszukiwanie wymarzonej host family.

Pamiętam, że pierwszą rodzinę na koncie miałam już drugiego dnia. Mama, tata i dwie córki odezwali się do mnie z Pennsylwanii. Nie będę oszukiwać, nie był to mój wymarzony stan, ale od razu zgodziłam się na rozmowę na skypie. Ponieważ rodzina nie miała na swoim profilu żadnych zdjęć, byłam bardzo ciekawa jak wyglądają i nie mogłam doczekać się rozmowy. Wyszykowałam się bardzo starannie (uwierzcie, bardzo dużo czasu spędziłam przed otwartą szafą nie mając pojęcia, w co się ubrać) i z komputerem na kolanach odliczałam minuty. Niestety, połączenie internetowe nas zawiodło i rodzina zadzwoniła do mnie na komórkę, w tradycyjny sposób. Muszę powiedzieć, że było to bardzo stresujące (chociaż całkiem dobrze znam angielski i nie boję się mówić), ponieważ cała czwórka zgromadziła się przy telefonie, a ja byłam na głośnomówiącym. Ciężko było wyłapać cokolwiek, ponieważ nie dość, że wszyscy rozmawiali między sobą, to mówili także oczywiście do mnie. Dodajcie do tego kiepską jakość połączenia i voila! Chaos gotowy. Przez to całe zamieszanie zupełnie się pogubiłam, a z głowy wyleciały mi wszystkie pytania, jakie chciałam zadać mojej potencjalnej host family. Nasza rozmowa niestety szybko się skończyła, a ja poczułam, że jeżeli każda będzie tak wyglądać, to prędzej nabawię się depresji, niż zdołam w pełni porozumieć się z rodziną. Kilka dni później wymieniliśmy parę maili - niestety okazało się, że starsza dziewczynka ma ADHD oraz zespół Aspergera - wystraszyłam się, bo nigdy nie miałam do czynienia z taką chorobą i wkrótce postanowiłam bardzo uprzejmie poinformować rodzinę, że niestety nie czuję się na siłach podołać takiemu wyzwaniu. Host mama zadzwoniła do mnie raz jeszcze, żeby życzyć mi wszystkiego najlepszego przy dalszych poszukiwaniach i nasze drogi się rozeszły.

To była moja pierwsza rodzina i rozmowę z nią zapamiętałam najlepiej. W agencji X zapisana byłam jakieś 3-4miesiące i w ciągu tego czasu miałam bardzo wiele rodzin z przeróżnych stanów, jednak w większości były to tak zwane rodziny widmo - czyli bez wypełnionej aplikacji, bez zdjęć i zdecydowanie bez chęci jakiejkolwiek korespondencji. Każda rodzina, która pojawiła się na moim koncie dostawała ode mnie maila, w którym pisałam, że jest mi bardzo miło i chciałabym poznać ich lepiej poprzez rozmowę na skypie, przez telefon, czy chociaż poprzez kilka maili. Tak naprawdę na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile rodzin odpisało mi cokolwiek. Głównie były to rodziny zdesperowane, by znaleźć "operkę" - np. z czwórką dzieci, z dziećmi upośledzonymi itp. Wyraźnie zaznaczyłam w swojej aplikacji, że nie będę w stanie odpowiednio zająć się dzieciakami ze specjalnymi potrzebami, ani czwórką, czy nawet piątką na raz - jednak agencji w żaden sposób to nie przeszkadzało, by parować mnie z takimi rodzinami. Obiecana pomoc w procesie matchingu okazała się jednym mailem tygodniowo (pisanym chyba przez robota) z rutynowymi pytaniami - czy na koncie mam obecnie jakąś rodzinę, czy mi się ona podoba, czy już z nimi rozmawiałam. Kiedy jednak przez ponad 3 tygodnie nie miałam żadnego nowego matchu, a moja "konsultantka" przestała odpowiadać na maile stwierdziłam, że miarka się przebrała. Napisałam do warszawskiego biura, że rezygnuję z usług agencji. Zamiast spróbować mnie jakoś zatrzymać, bez słowa skasowano mój profil. Bez żadnego pytania, co poszło nie tak. Widać dziewczyn do tej agencji zgłasza się tak wiele, że nie zależy im na pojedynczym przypadku. Nie ta, to przyjdzie następna. Zawiodłam się, bardzo. Być może po prostu miałam pecha, ale agencja Cultural Care może być pewna, że odradzę ją każdej chętnej, bo zamiast udanego przejścia przez proces parowania, tylko się zawiedzie.

Rozczarowana bardzo niską jakością obsługi w CC niestety straciłam całą wiarę w to, że uda mi się wyjechać. Zapisałam się na studia magisterskie, a temat wyjazdu zszedł na drugi plan. Mniej więcej w połowie pierwszego semestru kolejna z moich znajomych znalazła swoją host family w Stanach - po krótkiej rozmowie poleciła mi agencję Au Pair in America, która zapewniła jej wyjazd. Stwierdziłam, że spróbuję raz jeszcze, w końcu nic nie tracę, a mogę tylko zyskać ;)

2.

Co musicie wiedzieć o mnie? Mam 23 lata i skończyłam studia licencjackie na kierunku Turystyki i Rekreacji na krakowskim AWF'ie. Pomysł na zostanie au pair zrodził się w mojej głowie już jakiś czas temu, a to za sprawą znajomych, które na facebooku dosłownie torturowały mnie zdjęciami z USA. A ponieważ wyjazd do Stanów był od zawsze moim marzeniem, stwierdziłam: czemu nie, skoro one mogły, to ja też mogę! I w taki oto sposób rozpoczęłam przygotowania do zrealizowania mojego planu ;)

Zaczęłam od zapisania się online do jednej z najbardziej popularnych agencji tego typu - Cultural Care. Szybko wypełniłam pierwszy formularz i okazało się, że w niedługim czasie agencja ta organizuje spotkanie informacyjne w Krakowie. Od razu się zapisałam. Stwierdziłam, że nawet jeśli nie zdecyduję się na wyjazd, to przynajmniej pójdę, posłucham i dowiem się, o co tak naprawdę w tym chodzi. Wkrótce dostałam login i hasło do konta, na którym zaczęłam wypełniać bardzo szczegółową aplikację (po angielsku) - informacje o sobie, swoim stanie zdrowia, doświadczeniu z dziećmi, a także swoimi preferencjami dotyczącymi amerykańskiej rodziny. Była to dość żmudna praca, ale dzielnie brnęłam do przodu i wkrótce udało mi się wypełnić znaczną część formularza.


Potem przyszła pora na spotkanie organizacyjne. Ku mojemu zdziwieniu, na sali było mnóstwo dziewczyn i nawet paru chłopaków - nie spodziewałam się, że zainteresowanie tematem jest tak duże, zwłaszcza że takie spotkania były organizowane dość często. Przedstawicielkami agencji okazały się 4 panie - kierowniczka krakowskiego oddziału, dyrektorka biura z Warszawy, dyrektorka biura z Bostonu oraz niepozorna była "operka". Całe spotkanie przebiegło dość sprawnie, dowiedziałam się bardzo dużo na temat samej agencji, na temat wyjazdu i życia w Stanach, zarobkach, wizie, wylocie, ubezpieczeniu i innych bardzo istotnych sprawach. Byłam wprost wniebowzięta, ponieważ cała opowieść przypadła mi do gustu tak bardzo, że miałam ochotę wrócić do domu i natychmiast skończyć wypełnianie aplikacji. Po kwestii formalnej przyszła pora na małe zajęcia praktyczne. Każda z osób na sali musiała porozmawiać z którąś z pań po polsku oraz z bostońską dyrektorką po angielsku. Widziałam, że bardzo wiele dziewczyn nie czuło się pewnie, ale dla mnie angielski jest jednym z głównych atutów. Zaczęłam jednak od rozmowy z warszawską dyrektorką - zadała mi kilka rutynowych pytań typu: dlaczego chcę wyjechać, co na to moi rodzice, czego się spodziewam po byciu au pair i tym podobne. Szczerze mówiąc nie byłam przygotowana na to, że wywiad odbędzie się zaraz po spotkaniu i nie przygotowałam sobie wcześniej odpowiedzi. Musiałam improwizować i pewnie powiedziałam to, co wszystkie dziewczyny (chęć podróżowania, zwiedzania, poprawienia angielskiego, zdobycia doświadczenia, bla, bla, bla...). Za to rozmowa z dyrektorką z Bostonu była dla mnie prawdziwą przyjemnością - była bardzo sympatyczna i zdawała się być prawdziwie zainteresowana tym, o czym mówię. Tak naprawdę po prostu przez chwilę luźno sobie pogadałyśmy i zupełnie nie czułam, że ta rozmowa to tak naprawdę wywiad o pracę. Na koniec nawet mój angielski dostał pochwałę, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że bardzo szybko znajdę amerykańską rodzinę. Niestety, w tej kwestii byłam w sporym błędzie... Ale o tym w następnym poście ;)

czwartek, 29 maja 2014

1.

Witam wszystkich!
Nie wiem, który to już raz zaczynam pisanie bloga - niestety systematyczność nie jest moją mocną stroną ;) ale wiele osób pytało, czy prowadzę bloga, prosiło o adres - a więc jest! Jakoś tak się złożyło, że zostałam au pair i szczęśliwym trafem wylądowałam w najwspanialszym mieście w Stanach - Los Angeles. Naprawdę szczerze postaram się publikować notki jak najczęściej, jeżeli tylko będziecie zainteresowani. Jeżeli macie jakieś pytania, prośby o opisanie czegoś konkretnego - zapraszam, chętnie odpowiem na wszystkie pytania. Pamiętam jak to jest, kiedy jeszcze jest się w Polsce i czeka na swój perfect match ;) mnóstwo pytań, wątpliwości... Dlatego śmiało, pytajcie o wszystko! Dajcie znać w komentarzach, ile Was jest! :) serdeczne pozdrowienia ze słonecznej Kaliforni :)